Kochani Rodzice! Jestem w tej chwili tak zmęczony, że nie mogę bardzo myśli zebrać — nie wiem, od czego zacząć — tyle nocy nieprzespanych, ciągle ten huk i terkot.
Wyglądamy wszyscy jak prorocy — wychudli, obrośnięci, niewyspani. [...] Ludzie giną jak muchy. [...]
Mój bezpośredni dowódca pchor. Bogusławski, urwał mu granat stopę, w dwa dni umarł na zakażenie. Ten sam granat rozerwał por. Mazarakiego i dwóch wachmistrzów oraz dwa konie — o sto kroków ode mnie, proszę sobie wystawić zamieszanie w kolumnie, gęsty las, pośpieszny odwrót — piekło — trzymam kurczowo lancę i mówię sobie, mnie psiekrwie nie potrafią trafić; dotąd się sprawdza. Nigdy nie był człowiek tak pesymistycznie nastrojony. Ta obecna walka taka zacięta, tak każdy mostek, każdą wioskę drogo trzeba zdobywać i stratami opłacać. [...]
Ot, obrazek zaciętości — zdobywamy Łopatyn o godzinie jedenastej w nocy — rozkwaterowani zasypiamy, konie rozsiodłane — naraz odzywa się z dziesięć kulomiotów ze wszystkich stron, z każdego ogródka strzały, ledwie że prawie bez strat wycofaliśmy się — całą noc staliśmy w ławach naokoło miasta gotowi do szarży, a później do południa znowu zdobywaliśmy ten sam Łopatyn — od południa przez trzy godziny w pieszym szyku zdobywaliśmy most na Styrze — trzy razy mieliśmy most w rękach i dopiero za czwartym na stałe — eo ipso całą noc w pogotowiu, aby go utrzymać itd., itd. I tak co dzień, co dzień. Co dzień po kilku ubywa z szeregu. Każą iść konie czyścić.
Las pod Brodami, 5 sierpnia
„Przegląd Kawalerii i Broni Pancernej” nr 59, 1970.
Na jakie cztery wiorsty przed Ostrowią zatrzymaliśmy się w lesie na obiad. Wtem na przodzie wybuchła straszliwa strzelanina karabinów ręcznych i maszynowych. [...] Ruszyliśmy szosą, na której panowało jakieś krwawe piekło. Zjechaliśmy potem na prawą stronę i zaczęliśmy bić bez wytchnienia z leśnej polany. [...] Kule gwizdały i postukiwały w pnie wokół nas, że aż porucznik kulił się za tarczą. Piechota uciekała poza działo z granatami w rękach albo strzelając nam nad głowami. Nagle rozległ się przeraźliwy wrzask: „Hurra!”. To major Walter konno poprowadził do kontrataku swój pułk. W mig cała polana i szosa przed nami opustoszała, co żyło bowiem, ruszyło w wytworzoną przez niego wyrwę. [...] Nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę nasi się przebili. Na szosie nie było żywego ducha. Leżały tam tylko wozy z pozabijanymi końmi i trupy naszych żołnierzy wśród krwawego śmietnika szarpi, bandaży, części oporządzenia i kałuż krwi. Widziałem z bliska trzech: dwóch miało przestrzelone głowy, a trzeci serce. Jednego z nich śmierć zaskoczyła, gdy nabierał menażką wody z kałuży. Posuwaliśmy się wolno, gdy na wzgórzach przed nami ukazały się jakieś masy piechoty. Stanęliśmy niepewni. W tej chwili z krzaków przydrożnych wylazł jakiś piechur, spojrzał na tyralierę przerażonym wzrokiem i wrzasnął: „Jak rany boskie, bolszewicy!”.
[...] Nastawiliśmy celownik na 2500 i zaczęliśmy bić wprost. Pierwszy szrapnel pękł nad tyralierą, od następnego granatu jednak zrobiła się w niej wyrwa, a jeden bolszewik zawisł wysoko w powietrzu. Wtedy jego towarzysze rzucili się do ucieczki. Biliśmy do nich, dopóki nam starczyło szrapneli. Potem ruszyliśmy kłusem do Ostrowia. [...] W mieście wybuchła strzelanina. [...] Z domu naprzeciw wyleciał oknem z pierwszego piętra trup jakiegoś czerwonego oficera w brunatnym ubraniu. Podobno został on zakłuty bagnetami przez naszą piechotę. Gdy leżał w rynsztoku, podbiegł do niego jakiś pies bezpański i zaczął zlizywać krew.
5 sierpnia
Stanisław Rembek, Dzienniki. Rok 1920 i okolice, Warszawa 1997.